Z uśmiechem na ustach położyła się do swojego łóżeczka. Zawsze kładła się szczęśliwa bo jej życie było po prostu dobre.
Zapaliła swoją lampkę, ponieważ bała się ciemności ale która jedenastoletnia dziewczynka się nie bała, chociaż skrycie? W końcu nie wiadomo co czai się w mroku.
Sen przyszedł szybko.
Lubiła, kiedy śniły jej się dobre rzeczy, jednakże tym razem miało być inaczej.
Rozglądała się dookoła i zobaczyła, że jest na jakimś wzgórzu jednak nie na tyle wysoko, aby dostrzec co znajduje się na dole. Może wcale nie powinna być tego tak ciekawa, bo ten obraz był dla niej ciosem.
Ujrzała ludzi, ale nie takich jakich widziała zawsze.
Każdy kroczył samotnie, nie zważając na drugiego człowieka obok. Ich twarze na pierwszy rzut oka nie wyrażały nic, były przerażająco puste.
Przyglądając się im dłużej, jej małe serduszko przepełnione dobrem, zaczęło pękać.
Nie było osoby, która nie miałaby na swoim ciele pęknięć, ran, blizn.
I mimo, iż była tylko dzieckiem, w swoim śnie zdawała sobie sprawę, co te znamienia oznaczają.
Ludzie byli zniszczeni.
Nadawali się do wymiany, jak zepsute zabawki w sklepie, tyle że ich nikt nie chciał zreperować.
Nagle wszyscy się zatrzymali, a ich twarze zwróciły się ku przerażonej dziewczynce.
Już nie były puste.
Ból
Cierpienie
Rozpacz
Żal
Strach
Zmęczenie
Smutek
Zobaczyła te wszystkie emocje, tak nagle wymalowane na ich bezuczuciowych maskach.
Samotna łza spłynęła po jej policzku, a wtem usłyszała krzyk.
Miasto przed jej oczami stanęło w ogniu i dopiero po paru chwilach doszło do niej, że to z jej gardła wydobywa się przeraźliwy wrzask.
Tam na dole było cicho, wręcz spokojnie.
Słysząc ciszę, już wiedziała.
Oni wszyscy nie bali się ognia bo już od dawna palili się w płomieniach swoich umysłów.
Każdego dnia, ogień pochłaniał ich coraz bardziej i teraz to właśnie on ich wyzwolił.
Miasto przestało istnieć, a wraz z nim ludzie którzy od lat mierzyli się ze swoimi osobistymi piekłami.
W momencie gdy się przebudziła, nie płakała, nie była wystraszona.
Po prostu zgasiła lampkę, bez której wcześniej nawet nie zmrużyłaby oka.
Ale teraz już wiedziała, że to nie nocnych zmor powinna się obawiać.
Zdobyła wiedzę, że najgorszym wytworem był człowiek.
Już wiedziała, że to my sami niszczymy siebie najbardziej.
Na drugi dzień, jej twarz była pusta.
Nie ma nic gorszego od dorośnięcia. Porzucenia naiwnych złudzeń małego dziecka. Już nie nosimy różowych okularów, które sprawiają że otaczający nas świat jest taki piękny. To jest pierwsze wgniecenie, które pojawia się na naszych duszach. Logiczne, z czasem jest tylko gorzej aż w końcu nadajemy się do wyrzucenia.
Ludzie nie rodzą się źli, ale prawdę mówiąc nie da się umrzeć bez skazy.
W ciągłym biegu życia codziennego nawet nie dostrzegamy jak stajemy się znieczuleni, egoistyczni, okrutni. Nikt nie chcę posiadać takich cech i to właśnie dlatego nakładamy na twarze puste maski. Nie mogą okazywać nic. Nie tylko tych złych emocji, również dobrych. Dobroć niestety zaczęła kojarzyć się ze słabością, więc pozytywne cechy również ukrywamy.
Ale kto potrafi znieść ciągłe ukrywanie? Nikt. Dlatego w momencie, gdy zdejmujemy maski pęka tama. Wszystkie tak dobrze skrywane uczucia, wydostają się na powierzchnię a my pod wpływem ich mocy, wręcz się dusimy. Samotnie, rzecz jasna.
Czy ktoś z was będąc dzieckiem pomyślał chociaż przez sekundę, że będzie się bał emocji? Że uśmiech, śmiech, łzy już nie będą czymś naturalnym? Że ten piękny świat go przerośnie, a inni ludzie będą zagrożeniem? Może wierzyliście w niebo i piekło ale spodziewaliście, że traficie do królestwa ognia jeszcze za życia?
Chciałabym na jeden dzień, pożyć naiwnymi złudzeniami.